Po nocy spędzonej w śpiworach (tak, tak W ŚPIWORACH- po raz pierwszy było tak cudownie chłodno, że się przydały) przywitał nas piękny, umiarkowanie ciepły dzień. Po tygodniu upalnego, lepkiego powietrza, które można by kroić nożem, 20 st Celsjusza, świecące słoneczko i orzeźwiające górskie powietrze działały na nas jak balsam. Ten cudowny mikroklimat zawdzięczamy wysokości: około 2000 mnpm, czyli wyżej niż na Śnieżce.
Po śniadaniu (były płatki i mleko, a piszę o tym tylko dlatego, że mleko w ogóle nie miało smaku mleka, tylko raczej wody z mąką) ruszyliśmy na rekonesans wycieczek organizowanych przez miejscowe biura turystyczne, oganiając się jak zwykle od naganiaczy. O 13:43 weszliśmy do jednego z „biur” i stwierdziliśmy, że chętnie byśmy się udali na wycieczkę, która się zaczyna o … 13:45. Uroczy pan z jednym zębem na przedzie (dolna dwójka) zaczął nerwowo walić w klawiaturę przedpotopowego telefonu. I już po chwili w trójkę biegliśmy w kierunku jeszcze starszego niż wczorajszy autobusu.
Wycieczka składała się z sześciu żelaznych punktów programu, których nie można przegapić odwiedzając Wyżynę Camerona: 3 w 1, czyli motylarium/owadarium/rozarium, plantacja herbaty, pasieka, rynek owocowo-warzywny, plantacja truskawek i buddyjska świątynia. Tak więc wycieczka ogólnie pod nazwą: „z gospodarską wizytą”.
Zdecydowanie największe wrażenie zrobiły na nas plantacje herbaty. Ta, którą przyjemność mieliśmy odwiedzić- najstarsza i największa, została założona przez pewną szkocka rodzinę w 1929 r. i do dziś zarządzana jest przez kolejne pokolenia. Nasz kierowca/przewodnik dodał z nieukrywaną satysfakcją, że ziemię wydzierżawili tylko na 100 lat i niedługo będą musieli ją oddać. A szkoda, bo stworzyli tu kawałek raju na ziemi. Idylliczne zielone pagórki porośnięte drzewkami herbacianymi, z których jak w reklamie zbiera się tylko najmłodsze listki… Jedyne czego brakowało do pełni szczęścia to zbierająca Hinduska z koszem na plecach. Sezon tutaj trwa cały rok, a liście do zbioru odrastają już po piętnastu dniach. Co ciekawe sam proces produkcji herbaty trwa jedynie dwa dni- w tym czasie przebiega suszenie, kruszenie i fermentacja.
Mrożona herbata z cudownym widokiem na dolinę… bezcenne.
Wycieczka na tyle wyostrzyła nasze apetyty, że postanowiliśmy po raz kolejny zaryzykować i skosztować miejscowych specjałów. Do tematu podeszliśmy ostrożnie: wybraliśmy knajpę obleganą przez białych. Daniel zamówił tradycyjne danie malezyjskie podawane na liściu bananowca. Ja poszłam jeszcze bardziej zachowawczo i poprosiłam „chicken”. No i chyba wygrałam :D Szczęśliwie tym razem obydwa dania były więcej niż zjadliwe, choć bardzo pikantne, a konsumpcję uatrakcyjniało nam podziwianie napisu: „Uprasza się o nie plucie w restauracji”. Co ciekawe zadbano również o nasz moralny rozwój, gdyż do posiłku dostaliśmy jedynie dwa widelce i jeden nóż…więc rozwijaliśmy sztukę braterskiego dzielenia się.
Kilku spostrzeżeń dokonaliśmy również w naszym schronisku. Po pierwsze, na ubikację wchodzi się… po schodkach. To znaczy jest to europejska ubikacja przystosowana do azjatyckich standardów, czyli w ten sposób zamurowana, by … pozostała jedynie dziura w ziemi. System jest ciekawy i wymaga niemałej sprawności fizycznej (w tym miejscu Daniel chciałby serdecznie podziękować rehabilitantom z Rehasportu, którzy włożyli niezwykle dużo pracy w zwiększenie zakresu jego kolana).
Kolejnym wyzwalaczem adrenaliny jest prysznic, który działa w dwóch trybach: wrzątek i nie-wrzątek. W żadnym z nich kąpać się nie da, albo dokładniej: w trybie nie-wrzątek wymaga to ogromnej dyscypliny i samozaparcia, a tryb wrzątek duuużo znieczulenia (po trzech sekundach pomieszczenie jest tak zaparowane, że nie ma czym oddychać :) No, a my, gdy hotel reklamował się prysznicami z gorącą wodą wzięliśmy to za dobra monetę… naiwniacy :)
Jutro czeka nas kolejny spokojny dzień, czyli wyprawa do... ale tego dowiecie się dopiero w następnym odcinku :P