Rano obudzil nas zapach nalesnikow, takze Daniel wstal w bardzo dobrym humorze, modlac sie, zeby hinduskie nalesniki nie roznily sie zbytnio od polskich. Wygladaly calkiem normalnie, jedynym egzotycznym dodatkiem byl dzem kokosowy. Pycha :)
Nasze humory poprawily sie jeszcze bardziej, gdy zobaczylismy pogode za oknem- niebo bylo zachmurzone !!! W tych rejonach to jak wygrac w totka. Wyruszylismy w miejska dzungle.
W porownaniu z Singapurem Kulala Lumpur to ot taka sobie prowincjonalna stolica, taka nasza Warszawka. Oprocz kilku ladnych wiezowcow (w tym oczywiscie Petronas Twin Towers), paru meczetow i budynkow rzadowych reszta centrum to srednio przyjemna, nie za czysta i posmierdujaca platanina ulic, na ktorej wiecznie trzeba patrzec pod nogi, by nie wpasc w sciek lub walajace sie smieci.
Przejsc dla pieszych w calym miescie przewidziano piec, w tym na niektorych zielone swiatlo nigdy sie nie zapala. I to tylko dla bezpieczenstwa przechodniow- by nie czuli sie zbyt pewnie przechodzac przez ulice, gdyz nie ma takiej mozliwosci by ot jedna czerwona zarowka zatrzymala stado rozpedzonych motocyklistow. A chodnik to prawdziwy rarytas :) Takze trzeba trzymac sie jednej reguly- przechodzisz przez ulice z tlumem tubylcow, ktorzy wiedza jak lawirowac miedzy samochodami.
Inna sielska scenke rodzajowa tworzyly dwie Hinduski (Hindusi stanowia tylko 6 % populacji Malezji, ale jak widac jest to bardzo widoczne 6 % ), ktore ubrane w swoje piekne, kolorowe jedwabne sari, nie baczac na innych przechodniow glosno charknely i splunely w zielonosc rynsztoku.
Po godzinie nasze szczescie sie niestety skonczylo, chmury sie rozpierzchly, a ulice na nowo zamienily sie w patelnie. Tak wiec zwiedzalismy w pelnym poswieceniu. Pierwszy padl nasz krem z filtrem, nastepnie moja skora. Postanowilismy szybciej wrocic do domu, jutro przeciez tez jest dzien.