Mieliśmy wyjątkowe szczęście, gdyż udało nam się być w Kuala Lumpur w dniach największego święta hinduskiego w ciągu roku. Milion osób (czy widzieliście kiedyś na raz milion osób?) na niedużej przestrzeni, w 35-cio stopniowym upale próbuje się wejść po 272 schodach do jaskiń Bathu, w których znajdują się świątynie jakiegoś bożka. Jakiego? Niestety nie udało nam się ustalić, gdyż nasz przewodnik na temat milczy, a z Inetnetem jest krucho.
Gdyby w tym święcie chodziło tylko o milion osób kroczących po schodach, to nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego. Rzecz w tym, że część z nich ciągnie za sobą karoce z ołtarzami. Jak ciągnie? Na hakach wbitych w plecy… Inni znowu dźwigają kilkunastokilowe ołtarze na swych barkach i żeby nie odstawać od poprzednich, przekłuwają sobie policzki. Tak to już działa psychologia tłumu, że jeden zakasuje całą resztę: i na haczykach wbitych w plecy „leciał” ku świątyni. Hindusi wierzą, że uczestnicy podczas procesji pogrążają się w transie, z którego budzą się następnego dnia bez żadnych obrażeń. Aby wierzenia przekłuć w rzeczywistość uczestnicy co chwila popalali rożnego rodzaju zioła :)
A wokoło trwał jarmark, pełno stoisk z jedzeniem, piciem i kiczowatymi pamiątkami. Na każdym stoisku rozkręcona na cały regulator muzyka, oczywiście na każdym inna.
Po trzech godzinach uznaliśmy, że mamy już dosyć przepoconych hinduskich tłumów na haju. Czas wrócić do swojego świata, więc poszliśmy ochłonąć w Starbucks’ie :)
Niestety nowe kulturowe przeżycia wywarły na mnie bolesne piętno w postaci spalonych ramion, więc gdy Daniel poleciał z obiektywem łapać motyle w kualalumpurskim ogrodzie botanicznym ( czy będziemy musieli zobaczyć wszystkie ogrody botaniczne po drodze?) postanowiłam czekać na niego wiernie w klimatyzowanym pomieszczeniu.
Wieczorem nasi gospodarze ugościli nas pysznym winem i kolacją, którą zgodnie ze swoją tradycją zjedli rękoma, a właściwie prawą ręką, gdyż druga służy do obsługi drugiego końca przewodu pokarmowego. A nam, ciesząc się jacy to są postępowi podali widelec i łyżkę. Próbowaliście kiedyś pokroić baraninę łyżką? Najpierw zdębieliśmy, ale nie chcąc sprawiać im przykrości z pokerową miną walczyliśmy z kawałkami mięsa. Po chwili, gdy czułam, że kotlet zaraz wyląduje na środku stołu, postanowiliśmy zaryzykować foux pas i jednak poprosić o nóż. Uff co za ulga, kontrola nad talerzem została odzyskana :)