Dzisiejszego dnia jakby wszystko sprzysiężyło się przeciwko nam. Pokój musieliśmy opuścić do 12, a autobus do Malakki był dopiero o 19, więc postanowiliśmy zostawić plecaki w jakiejś przechowalni bagażu, a sami pójść w miasto. I tu właśnie pojawił się pierwszy problem: na 4-milionowe miasto jakim jest Singapur są dwie przechowalnie, z czego jedna na bagaż podręczny, a druga znajduje się na lotnisku, zdecydowanie nie w centrum (godzina drogi w jedną stronę). Nim oddaliśmy bagaż na lotnisku i wróciliśmy do centrum zrobiła się nam 14.30. Upewniwszy się w informacji turystycznej, że autobus na dworzec autobusowy jedzie w sumie około 40 minut z przesiadką, stwierdziliśmy, że najbezpieczniej będzie wyruszyć po raz kolejny w drogę na lotnisko już o 16.30. Więc na zwiedzanie zostały nam tylko 2 godziny…
Nie mamy już ani sił, ani czasu pisać co dzisiaj zobaczyliśmy, więc sobie dla pamięci referujemy tu po krótce: kościół Św.Andrzeja, ratusz, Sąd Najwyższy, Stary Parlament, pomnik Rufflesa, Merilon, Victoria Koncert Hall. Tak, tak, to wszystko w dwie godziny, tacy jesteśmy sprawni
Równo o 16:30, trzymając się planu ruszyliśmy metrem w stronę lotniska, aby odebrać bagaże. Na miejscu byliśmy o 17:15 i po odebraniu plecaków ustawiliśmy się niemałej kolejce do autobusu. Autobus miał jechać 15 min, po czym przesiadka i już tylko 2-3 przystanki do celu. Wsiedliśmy więc spokojnie i po paru minutach Martyna dla pewności spytała jednego z pasażerów, czy nasza stacja nie jest przypadkiem ostatnią, co byśmy jej nie przegapili. Odpowiedziano nam, że rzeczywiście jest ostatnią i że droga zajmie spokojnie godzinkę… Tak, nie kwadrans ale godzinę, a potem jeszcze przesiadka dalsza część trasy. Działo się to o 17:30, więc z prostego rachunku możecie się domyślać jak byliśmy wkurzeni i jak ciepłe słowa padały z naszych ust pod adresem Pani z informacji. Najgorsze w tym było to, że mając obliczoną ilość S$, taksówka na całym dystansie nie wchodziła w grę. Postanowiliśmy dojechać do stacji przesiadkowej i tam złapać taksę. Rozwiązanie było na granicy szans powodzenia, ale cóż począć. Martyna przez całą trasę wypatrywała linii metra (w tej części miasta kolejka nadziemna), do której można by się przesiąść i dogodnie dojechać. Okazja nadarzyła się około 18:20. Instruowani przez młodych hindusa z chińczykiem uciekliśmy z autobusu i ruszyliśmy w stronę stacji metra. Mieliśmy jechać jeden przystanek, poczym przesiąść się w linię jadącą już bezpośrednio na dworzec autobusowy. Kupiliśmy szybko jeden bilet w automacie i ja już biegłem aby trzymać pociąg (jakby co i w jakikolwiek zresztą sposób miałbym go zatrzymać) a Martyna miała dokupić drugi i biec tuż za mną. Niestety automat postanowił nie przyjąć banknotu 2S$, jaki Martyna mu oferowała. Musiała więc szybko rozmieniać w sklepiku obok. Oczywiście w tym czasie nadjechała kolejka, więc ile sil w gardle próbowałem ją poganiać, nie wiedząc jeszcze o kłopotach z banknotem. Udało się jednak nań zdążyć i po chwili przesiedliśmy się do właściwej linii i byliśmy w drodze na dworzec.
Oznakowanie naszej stacji docelowej pozostawiało wiele do życzenia. Gdy wyłoniliśmy się z podziemi po dworcu autobusowym nie było śladu, a do godziny 0 zostało nam jakieś 10 minut. Zapytana Chinka kazała nam przejść na drugą stronę ulicy, czyli oczywiście z powrotem pod ziemię i przez całą stację metra. Warto zauważyć, że to wszystko działo się przy udziale naszych wielkich, nie lekkich niestety, tobołów. Żeby było szybciej Daniel wziął mój plecak na plecy, a swój początkowo ciągnął na kółeczkach, a w chwili największego uniesienia zarzucił kółeczka, chwycił go oburącz (24 kg!!!) i parł niczym taran do przodu. Ja natomiast niosłam dwa podręczne plecaki z aparatami i laptopem i próbowałam przecierać szlaki.
Autobus znaleźliśmy za pięć siódma, tak więc zdążyłam jeszcze kupić coś do zjedzenia. Sam autobus był zjawiskiem dość niecodziennym: wielkości klasycznego, ale tylko z 3, znacznie szerszymi fotelami w jednym rzędzie, których też zresztą było znacznie mniej, więc jechało się po królewsku. Po godzinie jazdy minęliśmy granicę. Przekonaliśmy się jak szybko przyzwyczailiśmy się do Europy bez granic i czekanie w kolejce nas zaskoczyło. Ale przynajmniej dostaliśmy pieczątki.
Późnym wieczorem, padnięci po tym biegu maratońskim z plecakami dotarliśmy na dworzec w Melacce i postanowiliśmy zafundować sobie luksus w postaci taksówki. Jak się później okazało słono przepłaciliśmy.
Nasze schronisko pozostawiało dużo do życzenia, szczególnie jeśli się przywykło do singapurskich luksusów w postaci bardzo czystego pokoju, wygodnego łóżka i klimatyzacji. Stwierdziliśmy jednak, że jest za późno i jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby zwracać uwagę na takie drobiazgi. No i chyba pora przyzwyczajać się do troszkę niższych standardów- przez najbliższe dwa miesiące będzie już tylko gorzej :-/