Po 13 godzinach lotu i z 3 godzinnym opóźnieniem wylądowaliśmy na Azjatyckiej ziemi. Jedyne co nas nie zdziwiło to wilgotność powietrza, które możne kroić nożem. Cała reszta wprawiała w szok. Po pierwsze lotnisko – wydawać by się mogło, że na niejednym lotnisku już człowiek bywał i swoje już widział. Lotnisko w Singapurze nie bez przyczyny rokroczne wybierane jest najlepszym lotniskiem świata. Ogromne, piękne i pełne udogodnień dla pasażerów. Są tutaj darmowe telefony, darmowe wycieczki po mieście, prysznice, masaże i kozetki. Do tego azjatycka obsługa, która uwija się w pocie czoła aby jak najlepiej obsłużyć pasażera i uprzejmie poprosić o wypełnienie ankiety dot. jakości jego pracy. Nie dzieje się tak bez przyczyny, Singapur rywalizuje z Hong Kongiem o pasażerów lecących do Australii.
Po odebraniu bagażu ruszyliśmy metrem do pracy naszego hosta, aby przekazał nam kluczyki do swojego mieszkania. Szczęśliwie mieszkał jeden przystanek dalej i po kwadransie mieliśmy okazję poznać sympatycznego hindusa. Dal nam klucze i wysłał taksówką do swojego domu. Osiedle na którym mieszkał można nazwać luksusowym- z basenem, kortami tenisowymi i siłownią. Niestety samo mieszkanie pozostawia już wiele do życzenia… Jako, że była dla nas godzina 5 rano, postanowiliśmy szybko się odświeżyć w basenie i zdrzemnąć na godzinkę. Następnie ruszyliśmy do centrum.
Jaki jest Singapur? Jak najpiękniejsze miasta Europy, tylko z azjatycką obsadą. Różnic po chwili dostrzega się jednak więcej. Przede wszystkim jest niesamowicie czysto, w zasadzie można by jeść z chodnika. Żadnych papierków, niedopałków czy gum do żucia. W metrze i na stacjach czy przystankach jedzenie i picie jest zabronione i karane grzywną 500 dolarów singapurskich czyli około 1000zł! Człowiek musi się mieć na baczności, żeby w tym upale nie sięgnąć po butelkę wody… Kolejna rzecz, która rzuca się w oczy to niebotyczna ilość centrów handlowych. Są one tutaj na każdej ulicy. Co więcej, większość stacji metra mieści się pod centrami handlowymi i aby wyjść na ulicę musimy przebrnąć przez zawiłe korytarze sklepów. Wieczorem udaliśmy się na Singapur Flyer, czyli najwyższy „diabelski młyn” na świecie. Niestety kiedy dotarliśmy tam około 19:30 było już zupełnie ciemno i przełożyliśmy przejażdżkę na dzień następny. Na koniec postanowiliśmy spróbować lokalnej kuchni- do odważnych świat należy i… bardzo szybko żałowaliśmy tej decyzji.
W domu hosta czekała nas niespodzianka- nie mieszkał tam sam, ale w pięciu Hindusów. Jego samego nie było w domu, a współlokatorzy byli bardzo zdziwieni, że ja jako dziewczyna chcę u nich nocować. Mnie też średnio się to podobało, ale że była 22, a oni wyglądali na takich spokojnych informatyków, więc postanowiliśmy tam zostać.
Z ciekawości próbowałam ich wypytać dlaczego 5-ciu prawie 30-letnich Hindusów zamiast siedzieć w Indiach i zakładać rodziny gnieździ się w jednym mieszkanku. Po wielu próbach (ich małomówność wydaje nam się wiązać z tym, że oni za bardzo z kobietami nie rozmawiają) usłyszeliśmy, że tak jak Polacy wyjeżdżają do Stanów czy Europy Zachodniej, tak Hindusi Są Singapurskimi gast-arbeiterami. Przyjechali na kilka lat, pracują w firmach IT i planują powrót do domu.
Shimvakumarowi- naszemu hostowi zdrowo się oberwało po przyjściu do domu. Jak zdrowo, to dowiedzieliśmy się dopiero następnego dnia.