Białe poznańskie ulice w niedzielę rano wzięliśmy za dobrą monetę- będzie można napisać na blogu: „Poznań żegnał nas śniegiem”. Ale śniegu w Londynie się nie spodziewaliśmy, szczególnie, że jeszcze w zeszłym tygodniu było 15 stopni. Rano z dużym zapasem czasu zeszliśmy na śniadanie, a przerażony recepcjonista poinformował nas, że większość linii metra, a także cała komunikacja autobusowa jest nieczynna z powodu śniegu. Na nasze pytanie co ma śnieg do podziemnego metra wzruszył tylko ramionami i zaproponował taksówkę na lotnisko za jedyne… 80 funtów. Gdy zobaczył przerażenie w naszych oczach zaczął szukać po Internecie i stwierdził, że linia na Heathrow MOŻE działać. No więc wsiedliśmy w taksówkę i za „jedyne” 30 funtów, patrząc na zachwyconych śniegiem londyńczyków, dotarliśmy do stacji metra. A tam kolejna niespodzianka: linia Picadilly jadąca na Heathrow działa tylko do stacji Northfields, czyli kończy bieg jakieś osiem stacji za wcześnie. Gdy pytaliśmy jak długo może to potrwać obsługa metra rozkładała ręce. A czas zaczynał nas powoli naglić- była 8.30, a samolot mamy o 10.55. Szybka decyzja: jedziemy jak najdalej się da metrem, a potem damy zarobić taksówkarzom-zdziercom.
W trakcie jazdy metro popsuło się dwukrotnie, a jeśli już jechało to w żółwim tempie. Jedną stację przed Northfields ktoś rzucił: następny pociąg pojedzie dalej- aż na lotnisko, więc wszyscy- bo takich jak my było sporo, wygramoliliśmy się z bagażami na peron i w tym momencie zawiadowca mówi, że właśnie dostał informację, że już ten pociąg pojedzie na Heathrow. Wokół słychać było ogólne westchnienie ulgi. Wszyscy jeszcze raz grzecznie zapakowaliśmy się. Była 9.00- zdążymy. Z takim właśnie przeświadczeniem dotarliśmy na lotnisko, niespiesznie przepakowaliśmy bagaż. Przy odprawie trzy niespodzianki:
1. Niebotyczna kolejka do odprawy.
2. Samolot o dziwo jest „on-time”, chociaż większość mocno opóźniona.
3. Lecimy Airbusem A 380-800!!!
Czas w kolejce umilał nam Anglik swoja opowieścią o tym jak…przybiegł na lotnisko, gdyż żaden z autobusów w jego okolicy nie działał. Więc postanowił zostawić bagaż w domu i polecieć do Australii tylko z paszportem i portfelem. Mina pani przy check-inie jak go zobaczyła… bezcenne.
Zostaliśmy poinformowani, żeby jak najszybciej udać się w kierunku samolotu, gdyż boarding już się zaczął, a więc biegiem po tym niemałym lotnisku.
A teraz o airbusie A-380. Dla niewtajemniczonych- największy samolot na świecie, który potrafi zmieścić 860 siedzeń. Jumbo-jet wygląda jak jego ubogi krewny…
Aktualnie lata ich około 14, więc lecieć nim to duży traf szczęścia.
Podobno Singapore Airlines to jedne z lepszych linii lotniczych na świecie. I my się z tym twierdzeniem absolutnie zgadzamy. Po wielu lotach Ryanairem czujemy się dopieszczeni jak w biznes-klasie- jedzenie wybieramy z menu, popijając winem, Bayleisem lub innymi drinkami. Stewardesy uwijają się jak w ukropie (może to wynika z azjatyckiej kultury pracy, bo te europejskie są zdecydowanie bardziej ospałe), od razu znalazła się przejściówka do polskiej wtyczki (tak, tak każde siedzenie ma własne gniazdko), dostaliśmy szczoteczkę do zębów i prawdziwe, a nie plastikowe sztućce. Oprócz tego specjalne skarpetki na drogę (wyprodukowane przez Givenchy) do tego zamiast ekranu z sufitu każdy ma własny 10-cio calowy system rozrywki: filmy (40 do wyboru- między innymi kino francuskie, japońskie i arabskie), seriale (całe sezony np. House’a, Californication), muzyka oczywiście w postaci radia oraz niemałej kolekcji albumów przeróżnych wykonawców, przewodniki Rough guides po wieeeelu państwach, gry (również multiplayer) i wiele innych atrakcji- brakuje tylko wodotrysku…
Tak więc siedzimy sobie popijając sobie Singapore Sling i zastanawiając się czy przez osiem godzin., które zostały mi do końca lotu zdążę pobawić się wszystkimi gadżetami, którymi sobie zaplanowałam.