Pierwsza obudziła się Agnieszka, po czym niezwłocznie obudziła Daniela, by ten wygonił karaluchy z łazienki. I tak od walenia metalowym kubkiem w kafelki rozpoczęliśmy kolejny dzień.
Większość dzisiejszego dnia spędziliśmy w drodze.
Najpierw po raz kolejny przeprawiliśmy się przez Sierra Madre krętą ścieżyną, przyprawiając Olgę o mdłości. Zostawiliśmy samochód w Guadalajarze i wyjątkowo trzęsącym autobusem miejskim podjechaliśmy do na dworzec, skąd sprzedawca biletów podwiózł nas na pace do Talquepaque- kolorowej dzielnicy malarzy, muzyków i co najważniejsze- mariachich. Mariachi ku naszemu zaskoczeniu nie stali na ulicach odziani w sombrero zabawiając tłumy tańczących Meksyków, tylko pochowali się po knajpach dla turystów (nie dla samotnych turystek, jako że nie grzeszyli ani urodą, ani talentem, ani w ogóle niczym). Knajpa do tanich nie należała, za cztery piwa zapłaciliśmy 120 peso, ale co widzieliśmy mariachi to nasze. Na szczęście w ramach niedzielno-popołudniowych atrakcji restauracja proponowała show pt. ”Orgia zmysłów, czyli czyszczenie fontanny z zielonkawego nalotu”- widowisko światła, ruchu, zapachu- przede wszystkim zapachu, kiedy ekipa sprzątająca próbowała usunąć toto zielone za pomocą różowego płynu.
Po trzydziestu minutach okazało się, że jedna piosenka mariachich od drugiej zbytnio się nie różni i już więcej znieść się nie da. Tak więc powłóczyliśmy się jeszcze po kolorowym rynku pełnym budek z wszelakimi łakociami, próbując raz po raz, co nie wszystkim wyszło na dobre- słynna zemsta Montezumy stała się faktem. Ale to może pominiemy zasłoną milczenia.