Zachęceni opowieściami Wolfganga ruszyliśmy na poszukiwanie mistycznego „San Pancho”- krainy dziewiczych i bezludnych plaż, podobno najlepszych w całym Meksyku. Problem polegał na tym, że San Pancho nie pojawiało się na żadnej mapie i zastanawialiśmy się, czy miejsce to nie jest wytworem chorej wyobraźni Wolfganga. Jechaliśmy więc „na azymut” mając nadzieję, że dokładniejszych informacji zasięgniemy na miejscu.
Po drodze boleśnie odczuliśmy organizację systemu dróg w Meksyku- wiele z nich jest płatna, wąska, kręta, upstrzona znakami, a do tego co kilkanaście kilometrów trzeba zwalniać na „progach”, gdyż jest to jedyny skuteczny sposób, by zmusić tubylców do przestrzegania bardzo restrykcyjnych ograniczeń prędkości.
W San Pancho, do którego po wielu godzinach udało nam się dotrzeć, plaża miała być taka, że klękajcie narody, a tu co najwyżej można było załamać ręce. Piasek szary, a z nieba leje się żar. Po krótkim spacerze stwierdziliśmy, że najlepiej jest nam w kilmatyzowanym samochodzie i ruszyliśmy dalej: do Sayulity, meksykańskiej stolicy surferów.
Poszukiwania noclegu były tym razem wyjątkowo trudne, ale się udało. Pokój był niezwykle klimatyczny, nie mylić z klimatyzowanym. Betonowa posadzka, dach z bambusa, indiańskie „dream catcher’y” na ścianie i zabytkowa bomba lotnicza w narożniku. Chociaż zameldowaliśmy się we czwórkę mieszkańców naszego pokoju okazało się zdecydowanie więcej. Sympatycznym gościem był oczywiście gekonik, niestety dane nam było również przekonać się dlaczego piosenka „la cucaracha” powstała właśnie w Meksyku. Pierwszego znaleźliśmy w wannie, był martwy. Z innymi tak łatwo nie poszło- wymagały naszej drobnej pomocy by przejść do tego stanu. Nasłuchawszy się historii o niesamowitej twardości karalucha długo szukaliśmy skutecznego narzędzia zbrodni. Okazało się, że manierka Daniela jest jakby stworzona do jego pięści. W ten oto sposób narodził się żelaznoręki mściciel. Oficjalny deadcount: 5.
Miasteczko było sympatyczne, kolorowe, plaża powiedzmy, że ok. Brakowało tylko jednego: fal, a zdesperowani surferzy godzinami leżeli na swoich deskach, czekając na chociażby najlżejszy podmuch wiatru.