Dzięki Agnieszce i Brentowi trafiła nam się nie lada gratka, a mianowicie możliwość spędzenia weekendu w jednej z największych atrakcji wyspy południowej- Malborough Sounds, gdzie rodzice Brenta, tuż przy wodzie, mają jak to Aga określiła „domek letniskowy”. Ów domek okazał się sporych rozmiarów willą z oszałamiającym widokiem z salonu- widokiem na fiord i port w Havelock.
W sobotę pogoda nadal nas nie rozpieszczała i podczas pieszej wędrówki wzdłuż fiordu uraczyła nas, jak każdy pewnie się już domyśla, deszczem, szaro-burym niebem i kiepską widocznością. Tak więc po raz kolejny na słowo musieliśmy uwierzyć w zapewniania, że ta zasnuta mgłami szarość zazwyczaj jest powalającym widoczkiem.
Sobota obfitowała jednak w wydarzenia natury kulturalno-sakralnej. Z taką bowiem czcią podchodzi się tu do narodowego sportu, największej świętości, czyli rugby. Cała rodzina zasiadła przed telewizorem, by oglądać narodową drużynę „All Blacks”, którzy w pierwszym meczu sezonu podejmowali francuski zespół. Mecz odbywał się w studenckim miasteczku Dunedin, a co za tym idzie nie obyło się bez wyjątkowej oprawy- w południe rozpoczął się tradycyjny już (od 2003 roku) studencki mecz rugby na golasa. Powszechnie wiadomo, ż rugby to sport brutalny, ale jak trafnie skwitował tata Brenta, przy tak niskiej temperaturze chłopacy nie mieli się o co bać :)
Drużyna All Blacks znana jest na całym świecie, również w tych krajach, w których rugby nie cieszy się wielką popularnością. Stało się tak za sprawą pewnej reklamy Adidasa, w której wspomniany zespół tańczy swą słynną Hakę, czyli maoryski taniec wojenny, którym już od XIX wieku rozpoczyna każdy mecz próbując zastraszyć przeciwnika. Wraz z Haką skończyła się ciekawa część meczu. Przynajmniej dla nas, gdyż wszyscy Kiwi, włącznie z 60-cio letnią panią, która co chwilę wykrzykiwała „niech ktoś go wreszcie przewróci, niech ktoś go PRZEWRÓCI”, patrzyła jak zahipnotyzowana. Nam co najwyżej trudno było powstrzymać się od śmiechu na widok jednego osiłka z piłką przewracanego przez pięciu innych osiłków, którzy wszyscy koniec końców lądują na stercie, jeden na drugim, niczym naleśniki z Punakaiki :)
Tego wieczoru mieliśmy również okazję przekonać się jak nieodzownym elementem życia Nowozelandczyka jest jego strzelba. Za przykład posłużył nam sześcioletni bratanek Brenta, który już w tak młodym wieku dumnie pozuje do zdjęć w pasie z nabojami z OSOBIŚCIE ustrzelonym królikiem. Starsza młodzież bierze natomiast udział w organizowanych przez szkołę konkursach pod tytułem „kto ustrzeli większego/dłuższego/cięższego oposa”. Choć brzmi to trochę strasznie pamiętajmy, że w tym kraju to ludzie są w mniejszości, a oposy i króliki to niezwykle uciążliwe szkodniki, które zagrażają miejscowej florze. Ja to w ogóle proponuję narodowy dzień „zabij 20 oposów/królików, albo odbierzemy ci obywatelstwo” :)
Tym piękniejsze, że mogliśmy je podziwiać z wody- płynąc łódką wzdłuż kolejnych odgałęzień fiordu aż do hotelu, gdzie na tarasie z widokiem na zatokę, opalaliśmy się popijając kawę. I tak mijało nam niedzielne popołudnie na błogim lenistwie, aż tu Agnieszka jak nie krzyknie „wszyscy do łódki, widzę delfiny”. Ku naszemu zdumieniu i olbrzymiej radości miała rację: już po paru minutach znaleźliśmy się w delfinim raju: wokół nas, dosłownie na wyciągnięcie ręki pływało około 60 delfinów butlonosych. Największą niespodzianką był jednak fakt, że nie bały się one naszej łódki, co więcej uważały za świetną zabawę ściganie fal, które ona wytwarzała. Im szybciej płynęliśmy, tym więcej tych morskich ssaków podążało za nami, co chwilę radośnie wyskakując w powietrze. Niesamowite, jedyne w swoim rodzaju przeżycie, którego nigdy nie zapomnimy.