Liczące sobie tylko nieco ponad 11 tysięcy mieszkańców Queenstown, położone pośrodku niczego, nad jeziorem, wśród majestatycznych gór miało wszelkie powody ku temu by pozostać małą senną mieściną. Jest natomiast zupełnie inaczej: Queenstown uważane jest za światową stolicę sportów ekstremalnych. Można tu skakać na bungee, pędzić specjalną motorówką po górskich strumieniach, skakać ze spadochronem i wiele, wiele innych. By jeszcze dogłębniej poczuć dreszczyk adrenaliny wszystkie te atrakcje zostały okraszone sowitymi cenami. Niestety jedynym sportem ekstremalnym na jaki mogliśmy sobie w Nowej Zelandii pozwolić było latanie ze środkami wybuchowymi, tak więc musieliśmy zadowolić się krótkim spacerkiem po mieście, gorącą latte i sporą porcją tortu czekoladowego z widokiem na jezioro. Też nieźle :)
Sama miejscowość przyjemna, najbardziej kojarzy nam się z Zakopanem, dokładniej z Krupówkami: wszędzie kawiarnie, restauracje i sklepy ze sprzętem i odzieżą zimową. Klimat kurortu, w którym zabawa polega na wydawaniu sporych sum pieniędzy. Dlatego też szybko rozwinęliśmy żagle i ruszyliśmy ku bardziej odludnym zakątkom wyspy.