Panuje przekonanie, że Nowa Zelandia to niezniszczona ludzką bytnością kraina dzikiej przyrody. I rzeczywiście coś w tym jest, szczególnie biorąc pod uwagę skromną liczbę ludności. Na nieco tylko ponad 4 miliony mieszkańców przypada jednak ponad 40 milionów owiec, które są niemalże wszędzie- jeżeli nie osobiście, to chociaż przypominają o sobie licznym owocem przemiany materii :)
Nowozelandzką przyrodę najlepiej według nas określa przymiotnik „surowa”. Piękna, ale surowa. Strzeliste szczyty Alp Południowych, nierzadko pokryte czapą lodowca, a pomiędzy nimi, w dolinach, rwące lodowate strumienie i lustrzane tafle jezior,
W takim właśnie miejscu spędziliśmy dzisiejszy dzień- z widokiem na najwyższy szczyt Nowej Zelandii- Mt, Cook, czy jak kto woli Aoraki.
Ta licząca sobie ponad 3700 m.n.p.m. góra jest podobno bardzo trudna do zdobycia i udaje się to tylko doświadczonym alpinistom. To właśnie tutaj ćwiczył sir Edmund Hilary, zanim w 1953 roku wraz z Szerpą Tenzingiem jako pierwsi zdobyli Mount Everest.
My oczywiście postanowiliśmy zadowolić się bardziej przyziemnymi szlakami i wybraliśmy się na mroźną wycieczkę doliną Hooker Valley aż do jeziora o tej samej nazwie. Po drodze czekała nas nie lada atrakcja dla osób z lękiem wysokości: dwa zawieszone nad rzeką przejścia linowe. Trasa ładna, ciekawa, malownicza. Samo jezioro było w większości zamarznięte, więc Daniel, zachęcony przez inne dzieciaki, postanowił sprawdzić jak mocno i jak dużym trzeba rzucić kamieniem by przebić dość grubą warstwę lodu. Im bardziej mu się to nie udawało, tym bardziej robił się w tym zajęciu zapalczywy. Od lodowca wieje przenikliwie zimny wiatr, a my stoimy jak takie dwa osiołki: jeden trzęsący się a drugi ciskający kamieniami :) Musicie wiedzieć, że ot rzucanie kamieniami to w wykonaniu Daniela sport ekstremalny. Trzeba niezwykłej bystrości umysłu i perfekcyjnej koordynacji stalowych mięśni, aby taki kilkukilowy kamień cisnąć oburącz dokładnie pod katem 90° I ten niezapomniany okrzyk przerażenia uskakując z kocim refleksem aby uniknąć spotkania z własną głup… lekkomyślnością;-) Na szczęście, jako jedynemu spośród bandy innych dwunastolatków, wreszcie udało się przebić lód i mogliśmy ruszyć w drogę powrotną.
A tu niespodzianka: spotkaliśmy Polaków mieszkających na stałe w Sydney, którzy spędzali tu wakacje. Jak miło odezwać się po polsku do kogoś innego niż naszego Dyskobola :)