Z Uluru do jednej z niewielu buszowych metropolii, czyli do Alice Springs jest „jedyne” 450 km. Jak z rozbrajającą szczerością przyznał pan w informacji turystycznej zarówno w samym Alice, jak i przez kolejnych kilkaset kilometrów na północ nic szczególnie ciekawego zobaczyć się nie da.
Pośród kilku naciąganych „zabytków” najbardziej interesująca zdaje się być obserwacja aborygeńskiej rzeczywistości, która dzieje się na wszelkich miejskich zielonych powierzchniach poziomych: skwerkach, placach i trawniczkach. I mowa tu nie o jednej, kilkuosobowej grupce, a o rzeszach ludzi. Wszyscy oni, w środku tygodnia w samo południe wylegli na owe trawniki, siedzą i robiją nic, patrząc wrogo na każdego białego przechodnia, jakby to on osobiście wydarł im ich ziemię i uniemożliwił życie tak jak robili to ich przodkowie. Znamiennym niech również będzie fakt, że w całym Alice (a spędziliśmy tu cały dzień) nie widzieliśmy jednego pracującego Aborygena. W zasadzie do tej pory w Australii znaleźliśmy takiego jednego. Nasze obserwacje potwierdzają przerażające statystyki: 50% tej grupy społecznej jest bezrobotna, żyją oni znacznie krócej niż średnia krajowa, również za sprawą szalejącego wśród nich alkoholizmu. Naukowcy dowiedli, że Aborygeni są genetycznie wyjątkowo podatni na wszelkiego rodzaju uzależnienia, a przed przybyciem Europejczyków w ogóle nie znali alkoholu. I wydaje nam się, że to właśnie z tego powodu wprowadzono na tych terenach dość restrykcyjne zasady dotyczące sprzedaży i spożywania alkoholu.
Po drodze największe atrakcje to kratery wyżłobione przez spadający meteoryt, „Rainbow Valley”, czyli Dolina Tęczy i „Diabelskie Kulki”, czyli w oryginale „Devil’s Marbles”. Kratery od drogi asfaltowej oddalone są o jedyne 15 kilometrów. Co prawda jak zwykle wszystkie znaki krzyczały, że droga nie nadaje się dla campervanów, ale my pełni wiary w baryłowe możliwości, postanowiliśmy nie dawać za wygraną. Opłaciło się, gdyż całkiem przyzwoitą, szutrową drogą przemknęliśmy niczym po autostradzie. Same kratery wielkiego wrażenia na nas nie wywarły, gdyż spadający meteoryt rozpadł się w atmosferze i „dziury” rozmiarem podobne były do tych po amerykańskich bombach w Wietnamie, no dobra, może trochę większe.
Jak wygląda Dolina Tęczy niestety nie jesteśmy w stanie opisać, gdyż droga prowadząca tam rzeczywiście dla camperów się nie nadawała i musieliśmy z niej zawrócić. Diabelskie Kulki na szczęście usytuowane są przy samej trasie i są tak nietypowe, że nie sposób ich przegapić. Swój niecodzienny kształt głazy te zawdzięczają jak większość form skalnych na tych terenach, pradawnemu morzu. Cóż tu więcej opisywać: zobaczcie sami.
Kilkanaście kilometrów za Diabelskimi Kulkami odkryliśmy kolejną wadę buszu: żeby z niego wyjechać potrzeba trzech dni. Skręciliśmy na wschód i rozpoczęliśmy długą, monotonną i niekończącą się trasę przerywaną jedynie co kilkaset kilometrów małymi, sennymi mieścinami, w których tankowaliśmy, braliśmy prysznic i jechaliśmy dalej. I tak aż do wybrzeża.