Po godzinach spędzonych w samochodzie wreszcie udało nam się dotrzeć do czerwonego serca Australii. Już na wiele kilometrów przed wjazdem do parku narodowego na horyzoncie majaczyła charakterystyczna sylwetka Uluru, czy jak kto woli Ayers Rock
Ta pierwsza nazwa ma pochodzenie aborygeńskie i została przywrócona w latach osiemdziesiątych zaraz po tym jak ziemie te zostały zwrócone ich historycznym właścicielom. Wprawdzie razem ze zwrotem teren ten został wydzierżawiony państwu na park narodowy, ale dzięki tej operacji plemię Angau zyskało wpływ na politykę parku i kilka milionów dolarów rocznie.
Uluru to gigantyczny piaskowcowy monolit- jeden z największych na świecie, który położony pośrodku płaskich pustkowi wyrasta na wysokość ponad 350 metrów. To co widać to według geologów zaledwie 1/10 tego bloku skalnego- reszta ukryta jest w ziemi. Przez miliony lat erozja stopniowo odsłaniała blok, a wietrzenie ujawniło charakterystyczne czerwone zabarwienie.
Uluru to jednak nie jedyna tego typu formacja położona w ramach parku- zaledwie 40 kilometrów dalej znajduje się jego mniej sławna siostra Mt. Olga, czyli wniesienia nazwane przez europejskich badaczy od imienia wirtemberskiej królowej. Aborygeńska nazwa jest bardziej opisowa: Kata Tjuta, czyli wiele głów, co dość dobrze oddaje te 36 położonych blisko siebie wzniesień. I to właśnie je zwiedzaliśmy pierwszego dnia chodząc jednym z dwóch dostępnych szlaków zwanych drogą Doliny Wiatrów. Skały były piękne, szlak miejscami niezbyt łatwy, ale malowniczy, pogoda wymarzona: słońce i 22 stopnie. Niestety jeden szkopuł czynił tę jak i kolejną wędrówkę wokół Uluru po prostu nieznośną: muchy. W parku na jednego zwiedzającego przypada ich około 200 i zdaje się, że ich życiowym celem jest wejść do każdego z ludzkich otworów. Szczęśliwie skupiają się na tych łatwo dostępnych :) Są dosłownie wszędzie i w odróżnieniu od „naszych” much nie wystarczy pęd powietrza by je wystraszyć. Te trzeba strzepywać, ale to syzyfowa praca, gdyż już po sekundzie równie upierdliwie latają wokół ciebie.
Z racji tego, że obydwie atrakcje są dla Aborygenów święte, a dyrekcja parku nie chce całkowicie zabronić wchodzenia na Uluru, ma się do czynienia z absurdalną sytuacją: na górę wejść można, ale wszelkie możliwe znaki, plakaty i ulotki mówią tylko o tym jakie to niebezpieczne, ile osób zginęło wchodząc i jak bardzo nieciekawy jest widok z góry. Na żadnej z dostępnych w parku map nie zaznaczono miejsca, w którym wspinaczka się rozpoczyna, tak więc trzeba się dopytywać lub zgadywać. Sama trasa jest rzeczywiście wyjątkowo stroma i niebezpieczna, ale według nas jest to wina władz parku, które zamontowały jedynie połowę z koniecznych łańcuchów. Z jednej strony piszą jakie to niebezpieczne i jak Aborygeni bardzo się martwią, gdy ktoś na ich ziemi zrobi sobie krzywdę, a łańcuchów nie zamontują. Hipokryci! Trudy wspinaczki zdecydowanie się jednak opłacają: im wyżej się wspinaliśmy, tym bardziej ta niesamowita skała odkrywała przed nami swoje piękno, niewidoczne z dołu. A co najważniejsze: muchy zostały daleko w tyle!
Uluru pozostanie nam w pamięci z jeszcze jednego powodu- to właśnie na jego szczycie autorka tego bloga przyjęła oświadczyny autora tego bloga:)