Geoblog.pl    minirtw    Podróże    mini RTW    Dzień, w którym wszystkie plany spełzły na niczym
Zwiń mapę
2009
24
mar

Dzień, w którym wszystkie plany spełzły na niczym

 
Chiny
Chiny, Nanning
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 19895 km
 
Wszystko było zaplanowane i zapłacone. Nic, tylko czekać we wskazanym przez panią na mapie miejscu na przyjazd autobusu do Nanning w Chinach. No i tak właśnie było: nic. Czekamy, czekamy i NIC. Zbliża się już godzina odjazdu, a autobusu nr 204 nie ma! Tak więc zostawiłam bagaże z Danielem i biegnę szybko do oddalonego o 500 m biura podróży, by jeszcze raz się upewnić czy na pewno czekamy we właściwym miejscu. Tu inna pani radośnie informuje mnie, że nie, że 204 to nie numer autobusu, tylko numer domu pod którym autobus ma czekać i że szybciutko, szybciutko, bo to daleko, a on zaraz odjeżdża. Włączyłam piąty bieg i biegnę po Daniela, ładujemy na siebie nasze toboły i szukamy w którą stronę rosną numery domów. Rosły… w obydwie strony, chaotycznie, a do tego numer 162 ciągnął się przez jakieś 16 domów. Biegnąc z głową zadartą do góry w poszukiwaniu numeru 204, pośliznęłam się na krawężniku i całym impetem runęłam w rynsztok pełen świeżutkich ścieków z budowy. Nieodgadnioną tajemnicą pozostanie sposób w jaki jednym potknięciem udało mi się równomiernie i obficie rozpylić cementowo-błotnistą maź na nogach, spodniach, bluzce, twarzy, włosach, rękach, małym i dużym plecaku. I do tego jeszcze połknąć trochę tego paskudztwa :/ Wiedzieliśmy jednak, że autobus lada chwila może odjechać i nie ma czasu na sentymenty, umorusana jak chyba jeszcze nigdy i podobnie wściekła, obdarzając idiotkę z biura podróży wyjątkowo ciepłymi myślami, biegłam dalej. Pod numerem 204, godzina 9.31 (autobus miał być 9.30) okazało się, że po raz pierwszy w życiu są punktualni i autobus już odjechał i że jedyną szansą jest wziąć taksówkę i go gonić. Pomysł z taksówką byłby nie najgorszy, gdyby nie jeden szczegół: 60 dolarów, które sobie zażyczył kierowca, kwota jak na tę odległość niespotykana i astronomiczna. I do tego nie chciał zejść ani centa w dół!
W tym momencie, muszę się przyznać, wpadłam w furię i zaczęłam wyzywać wszystko i wszystkich dookoła. I nagle okazało się, że w biurze podróży wszyscy zapomnieli nawet podstawowych zwrotów po angielsku. Z Wietnamcami można załatwić wszystko, ale dopóki się nie zapłaci. No i autobus przepadł. Na szczęście udało nam się odzyskać pieniądze za bilety, a ja znalazłam toaletę, w której udało mi się przebrać i zmyć z siebie błocko.
Postanowiliśmy udać się na dworzec kolejowy, gdyż wiedzieliśmy, że późnym popołudniem odjeżdża pociąg do Pekinu. Na dworcu kolejna niespodzianka z typu obuchem w łeb: jedyne dostępne jeszcze bilety to wagon sypialny, klasa pierwsza. Cena astronomiczna- bilet do Pekinu, czyli 29 godzin non stop w pociągu kosztuje tyle samo co bilet lotniczy! Pekin jak na razie sobie odpuściliśmy, ale bilet do Nanning był proporcjonalnie równie drogi: 1 milion dongów.
Dramat polegał na tym, że tego dnia o północy kończyła nam się wiza, a przekroczenie tej magicznej daty skutkuje podobno niemiłymi konsekwencjami i dużymi problemami na granicy. Inne opcje transportu? Prywatnych autobusów brak- wszystkie wyjeżdżają wcześnie rano, ostatni samolot do Chin odleciał o 10.
Na szczęście pan w innym biurze podróży wykazał się dwoma niespotykanie rzadkimi cechami jak na Wietnamczyka: bezinteresownością i niezłą znajomością angielskiego. Widząc moje zrezygnowane, pewnie jeszcze gdzieniegdzie obłocone oblicze, ulitował się i przez pół godziny dzwonił ustalając jak inaczej dotrzeć do granicy. Sposób dość skomplikowany, ale tani i może zadziałać: lokalnym autobusem do Long Son, czyli miejscowości oddalonej o 18 km od granicy, a dalej to już na żywca.
Zaopatrzeni w zapisaną przez niego karteczkę z nazwą miejscowości do której mamy dotrzeć, wskoczyliśmy na moto-taksówki i popędziliśmy na dworzec autobusowy. Tam na szczęście, prowadzeni przez dobrotliwą kasjerkę za rączkę (dosłownie!), żeby nie wpaść w sidła czyhających naciągaczy, wsiedliśmy do autobusu. Co ciekawe autobus z dworca wyjeżdża prawie pusty i zbiera ludzi na trasie. Kierowca zwalnia na każdym skrzyżowaniu, a pan naganiacz wystawiając głowę przez okno drze się w niebogłosy próbując znaleźć chętnych. Sposób ten praktykowany jest również na autostradzie, gdzie pod każdym wiaduktem stoją spore grupki ludzi z torbami, rowerami, motorami itp. i wypatrują swojego autobusu. Szczęśliwi i zrelaksowani przyglądaliśmy się temu procederowi, aż tu nagle wyczytałam w przewodniku, że przejście graniczne dla pieszych czynne jest tylko do 17. Wyjechaliśmy o 13, autobus ma jechać 3-4 godzin, a zagadnięty o godzinę przyjazdu naganiacz, nic nie rozumiejąc po dłuższej chwili pokazał na palcach 4. Ale czy to miało oznaczać czwartą czy cztery godziny? Dalsze pytania dookreślające były bez znaczenia, ponieważ za każdym razem lądowaliśmy z czterema palcami.
Na szczęście pierwsza opcja okazała się tą właściwą (w końcu przejechaliśmy tylko 135 km!) i już o 15.30 byliśmy na miejscu. Tam z kolejną karteczką- tym razem z nazwą przejścia granicznego znaleźliśmy motorową podwózkę. Mały plecak z przodu, duży z tyłu i pędząc 60 km/h na rozklekotanych motorkach zbliżaliśmy się do końca przygody z Wietnamem. Na przejściu granicznym zastaliśmy nietypowy widok: dwóch pograniczników za grubą szybą, a pod szybą tłum Chińczyków próbujących dostać się jak najbliżej okienka. Kolejek jeszcze nie wymyślono. Niestety z dużym plecakiem na plecach i małym na brzuchu byliśmy absolutnie nieprzystosowani do walki o miejsce przy okienku: co zrobiło się trochę miejsca to pojawiał się znikąd kolejny Chińczyk i szczelnie je wypełniał :) W końcu ktoś nam podpowiedział, że trzeba wrzucić paszport w okienko, a pogranicznik w końcu nas wywoła. I tak też uczyniliśmy- nasze paszporty powędrowały przez chińskich rączek aż pod samiusieńkie okienko :) I czekaliśmy efektu, przypuszczając, że będzie piorunujący. Nie myliliśmy się: szybka, rutynowa odprawa nagle zamarła, na twarzach celników można było zobaczyć pełne skupienie: literują nasze nazwiska. Tłum za nami i przed nami gęstniał, a oni nic tylko gapią się w te nasze paszporty zawzięcie dyskutując. W końcu poddali się, przybili pieczątkę i idąc na łatwiznę wywołali nas tylko po imieniu. W tym momencie tłum Chińczyków rozstąpił się niczym Morze Czerwone (cóż za ironia!) i udało nam się odebrać nasze paszporty.
Po stronie chińskiej co ciekawe kolejki już wymyślono, więc wszystko przebiegło sprawnie. Doszliśmy do Chin :) I od razu poczuliśmy różnicę:
1. Ulice czystsze, szersze, budynki jakieś takie porządniejsze i raczej z gatunku potężnych. Ruch kołowy spokojniejszy, bardziej uporządkowany, zdecydowanie więcej samochodów i to takich raczej dobrych. I uwaga: zatrzymują się na przejściu dla pieszych! :D
2. Brak naganiaczy (przynajmniej jak na razie)
3. Ludzie mniej sympatyczni, to znaczy gapią się na nas tak samo jak we wcześniej odwiedzanych krajach, ale nie odwzajemniają uśmiechu.
4. Brak jakiejkolwiek możliwości porozumienia się po angielsku. Nic. Zero. I to naprawdę nikt! Na szczęście zaopatrzyliśmy się w rozmówki polsko-chińskie i komunikujemy się na zasadzie pokazywania palcem w książce. Co ciekawe często działa. Niestety równie często nie :/
5. Ucichły klaksony, pojawił się natomiast nowy, nigdzie indziej nie spotkany na te skalę obrzydliwy dźwięk. Mówiąc wprost: charanie- obrzydliwe odchrząkiwanie i spluwanie na wszelkie powierzchnie poziomie. Przez wszystkich i wszędzie: na ulicy, na dworcu, w restauracji (przynajmniej kiepskiej). W pociągach natomiast wyświetlają specjalny film instruktarzowy, że pluć należy nie na podłogę, a do chusteczki :)
Dzięki magicznej książeczce udało nam się dotrzeć na dworzec kolejowy w Pinxjang. Budynek potężny, super-czysty, super-nowoczesny i super…pusty. O godzinie 18 nie było tam nikogo. Po kilkunastu minutach intensywnych poszukiwań znaleźliśmy jakiegoś pracownika, który za pomocą mowy ciała, kartki i długopisu i przede wszystkim dużej ilości dobrej woli „poinformował” nas, że najbliższy pociąg do Guilin odjeżdża dopiero jutro po południu.
Woleliśmy ruszyć dalej jeszcze dzisiaj, bo jak sam przewodnik mówi w Pinxjang nie ma nic. Podążyliśmy więc na stację autobusową i tam okazało się, że dzisiaj możemy dotrzeć do Nanning. W autobusie powitała nas, oczywiście po chińsku, stewardesa! Przeszła między rzędami, sprawdziła czy zapięliśmy pasy, podała po butelce wody i puściła film instruktażowy podobny do tych w samolocie.
Do Nanning dotarliśmy późno, około 24. Pierwsze wrażenie: oszczędzają na latarniach po to by móc oświetlić budynki kolorowymi i fantazyjnymi neonami. Malutka kropka na mapie okazała się ponad milionowym miastem. Ciekawe jak jutro znajdziemy tutaj dworzec?
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (6)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (3)
DODAJ KOMENTARZ
asiaileszek
asiaileszek - 2009-03-26 00:01
Kochani, najważniejsze, że już jesteście w Chinach!!! Dzisiaj i my jesteśmy padnięci. Jutro wrócimy do wpisu... a jest się nad czym pochylić:-)

 
asiaileszek
asiaileszek - 2009-03-29 00:17
Co prawda z lekkim poślizgiem, z wiadomych względów, ale ta eskapada przez granicę wymaga kilku słów komentarza. Wniosek, do którego sami pewnie doszliście, to nie zostawiac strategicznych punktów na za pięć 12…Mimo tych perypetii, szczególnie Martynki, mieliście dużo farta. Ten zresztą towarzyszy Wam, dzieki Bogu, cały czas i niech tak już zostanie do końca...
Odprawa celna, jedyna w swoim rodzaju, ciągle jesteście dużą atrakcją turystyczną a może wręcz kulturową, jak pewien Chińczyk w w polskim Rancho:-)
Wspominacie o magicznej książeczce…a może wkrótce i w tym języku powiecie kilka słów? a może nagranie na bloga…? Da się…?
Zobaczmy co było dalej…
 
zbyszek,mikado109@gmail.com
zbyszek,mikado109@gmail.com - 2011-02-09 22:39
po prostu zajebiste,interesuje mnie Wietnam...bo pracuję z nimi..dla nich...swietny opis...wiele się dowiedziałem..ach,ta mentalność
 
 
minirtw
Daniel Drążkiewicz i Martyna Kołodziejska
zwiedził 8% świata (16 państw)
Zasoby: 107 wpisów107 267 komentarzy267 1375 zdjęć1375 1 plik multimedialny1
 
Moje podróże
31.01.2009 - 09.08.2009