Hanoi to dziwne miasto, brudne, wąskie, zapyziałe, w szczególności w porównaniu ze zdecydowanie bardziej kosmopolitycznym Sajgonem. Nie ma tu luksusowych domów handlowych ani szklanych biurowców, które tam są normą. W nagrodę za to mają w samym centrum miasta jezioro z wyspą i niesamowitą związaną z nim legendę. Wiele wieków temu, gdy Wietnamczycy nie mogli się wyzwolić spod panowania Chińczyków, na ziemię zeszyli bogowie i podarowali ich przyszłemu cesarzowi magiczny miecz, który poprowadził ich do zwycięstwa. Zaraz po tym jak wygrali z jeziora wypłynął potężny, złoty żółw i ukradł miecz cesarzowi. Według legendy w jeziorze ciągle żyją potomkowie tego żółwia (tylko, że już nie złote). Ostatnio takowego udało się sfotografować w 2000 roku. Teoria spiskowa głosi jednak, że w tak brudnej wodzie żadne zwierzę by nie przeżyło i władze miasta co jakiś czas poświęcają biedaka i wpuszczają tam dla podtrzymania legendy.
Społeczeństwo wietnamskie jest różne od naszych, europejskich pod jeszcze jednym względem. Jak na razie nie ma tu w ogóle mowy o jego starzeniu się. Ponad 80% społeczeństwa ma mniej niż 35 lat, a co dziesiąta kobieta jest w zaawansowanej ciąży, więc jak widać jak na razie zapaść demograficzna im nie grozi. Dlaczego akurat 35 lat? Jak łatwo się domyślić cezurą jest tu wojna. Co ciekawe państwo bardzo długo zachęcało do powiększania rodzin, teraz natomiast, od kilku lat promuje model 2+2.
Wydajność pracy i kreatywność to chyba dwa słowa, które w słowniku wietnamskim w ogóle nie występują. Przejeżdżając przez punkt poboru opłat na autostradzie najpierw podjeżdża się do jednego okienka, w którym panie (potrzebne są do tego dwie) sprzedają bilet, by po dwóch metrach w kolejnej budce kolejne dwie osoby tym razem mężczyźni przedarli go na pół. Podobne przykłady można mnożyć: wchodząc do świątyni literatury, czyli dawnego hanojskiego uniwersytetu dwie panie sprzedały nam bilet, następnie sprawdził go jeden pan i podał swojej koleżance do kontroli.
Wietnamczycy nie są również pomysłowi: gdy jeden z nich otworzy pewnego rodzaju biznes, zaraz obok pojawiają się dziesiątki podobnych. I tak możesz iść przez pół miasta w poszukiwaniu apteki, aż tu nagle na jednej ulicy spotkasz ich dziesięć, drzwi w drzwi. Podobnie jest na przykład ze sklepami spożywczymi: tu nabycie podstawowych produktów takich jak na przykład woda sprawia spore trudności. Nie ma tak ukochanej przez nas w Tajlandii sieci „7 eleven” a zapytani o supermarket Wietnamce pokazują sam rodem z PRL-u i to najczęściej bardzo, bardzo daleko.