Dzień rozpoczęliśmy od śniadania z naszą gospodynią, która jak się okazało nie jest starą panną, tylko wdową od 20 lat i co jeszcze ma córkę. A stara panna tak bardzo nam pasowała… Okazała się bardzo inteligentną i sympatyczną choć zdziwaczałą osobą- taki typ społecznicy, który przewodniczy miejscowemu klubowi i wpłaca co miesiąc 50 zł na kastrację psów.
Zwiedzanie rozpocząć mieliśmy od wielkiej buddyjskiej uroczystości, która odbywa się w każdej świątyni tylko raz do roku. Liczyliśmy na dziesiątki malowniczych mnichów. Niestety Taj, który nam o tym święcie z takim zachwytem opowiadał, pomylił się i na miejscu nic ciekawego nie zastaliśmy. Tak więc nagle zwolniło nam się kilka godzin, które należało jakoś spożytkować, więc jedyne co w tym czasie mogliśmy zrobić to jak zwykle odwiedzić kolejną świątynię Wat Doi Suthep.
Ta znajdowała się na wzgórzu, kilkanaście kilometrów za miastem i związana jest z nią pewna legenda: podczas przenoszenia relikwii Buddy te rozpadły się i urosły do poprzednich rozmiarów. Na pamiątkę tego cudu król postanowił wybudować świątynie, tylko nie wiedział gdzie, więc umieścił relikwię na białym słoniu i czekał na znak. Ten oczywiście się zdarzył i polegał na tym, że słoń wszedłszy na górę, zatrąbił trzy razy, następnie trzy razy się obrócił i przykląkł na jedno kolano. Znak okazał się być wystarczająco czytelnym i właśnie w tym miejscu władca postanowił zbudować wat.
Pomimo dość dużej ilości wiernych kompleks ten był miejscem przepełnionym przyjemnym chłodem i spokojem- od razu czuło się jak wypełnia nas szczęśliwa karma. Zostaliśmy tam przez dłuższą chwilę delektując się tą ciszą przerywaną jedynie charakterystycznym dźwiękiem podobnym do rozsypujących się bierek. To wierni zanosząc do Buddy pytania dotyczące ich życia, potrząsają pojemnikiem z patyczkami podobnymi do bierek tak długo, aż jeden wypadnie. Na każdym z nich jest numerek, więc następnie wyszukują odpowiedniej karteczki, na której jest odpowiedź na ich pytanie.
Innym ciekawym obrządkiem religijnym jest składanie mnichom darów w zamian za błogosławieństwo. Jako że mnisi nie pracują i w większości nie czerpią żadnych dochodów, żyją tylko z tego co dadzą im wierni. Tylko inaczej niż w Polsce nie dostają oni datków pieniężnych tylko różne potrzebne do życia produkty. Rozwinął się więc olbrzymi podobno biznes polegający na przygotowywaniu koszy lub wiader, w którym znajdują się różne produkty: od słodzonego mleczka skondensowanego po papier toaletowy i pastę do zębów.
Wieczorem natomiast odbył się cotygodniowy rynek: jedna z największych ulic w centrum miasta została zamknięta dla zmotoryzowanych i każdy kto uzyskał pozwolenie od władz mógł rozłożyć na dokładnie 1 metrze ulicy różnorakie dobra do zaoferowania. Musimy pochwalić pomysłowość Tajów, gdyż było tam wszystko, co można sobie wyobrazić i jeszcze znacznie, znacznie więcej. Z co ciekawszych: śpiewająco-grające grupki niewidomych siedzących jeden za drugim, osiemdziesięcioletnia babcia sprzedająca misternie posplatane patyki na sznurku, kolorowe lampiony (tutejszy hit), świeże soki z tak egzotycznych owoców jak passoa czy karambola, no i oczywiście stoisko z pieczonymi owadami, których Daniel po wielkich wewnętrznych bojach postanowił spróbować. Sprzedawczyni zrobiła dla niego specjalną ucztę i dała do spróbowania każdego z robaczków. Daniel stojąc ze swoją chitynową torebeczką i wkładając co chwilę inne paskudztwo do buzi (oczywiście wszystko musiało zostać dokładnie uwiecznione) wzbudzał niemałą sensację. Jednak musiał wyglądać nie najgorzej, gdyż za jego przykładem poszło kilku innych białych śmiałków.