Naszą przygodę z Parkiem Narodowym Khao Sok zaczęliśmy jak zwykle od jazdy autobusem. Tym razem poszło całkiem gładko, gdyż nie zdążyliśmy jeszcze dobrze rozejrzeć po dworcu autobusowym, a dobiegł do nas czerstwy, jednozębny staruszek drąc się wniebogłosy: Khao sok, Khao sok. Skąd wiedział, że właśnie tam chcemy jechać? Mamy to wypisane na twarzy? Tak czy inaczej z jego oferty byliśmy bardzo zadowoleni, bo autobus odjeżdżał za 5 minut, a bilet kosztował 2,5 raza mniej niż minibusik.
O nocleg martwić się nie musieliśmy, gdyż Mick i Ashley, których poznaliśmy na Perhentian Islands polecili nam sympatyczny ośrodek z domkami na drzewach. Co więcej mieliśmy już nawet klucz do domku numer 1, który Amerykanie przez przypadek wzięli ze sobą. Tak więc możecie wyobrazić sobie zaskoczenie pani naganiaczki i zarazem właścicielki tego ośrodka gdy wysiedliśmy z autobusu i na jej czy mamy nocleg, wyciągneliśmy klucz od jej domku.
Domki okazały się być tanie, ale skonstruowane dość frywolnie- zdecydowanie przewiewne, w szpary między belkami spokojnie można włożyć palec, albo według miary miejscowej trzy gekony. Ale nie przejmujemy się szczegółami!
Bardzo szybko zauważyliśmy, żze wróciliśmy na uczęszczany przez białych turystów szlak. I niestety nie tylko po większej ilości szwędającego się białego człowieka. Dało się to odczuć przede wszystkim po horrendalnych, niczym nie uzasadnionych cenach z kosmosu- dużo wyższych niż na wyspach, na które trzeba wszystko dostarczać łodką, a prąd produkować agregatem. Dla przykładu: za minutę Internetu życzą sobie około 20 groszy, czyli jakieś 12 zł za godzinę! Można to ogólnie nazwać wiejskim kartelem, gdyż nie dosyć, że każda rodzina proponuje te same usługi to na dodatek w tej samej cenie.
Z tego też powodu ze zorganizowanych wycieczek musieliśmy zrezygnować na rzecz samodzielnego przemierzania dżungli. Zaopatrzeni w mapę, pompkę do wysysania jadu, gwizdek, racę ratunkową (niezwykle przydatna również do odstraszania dzikich lampartów) oraz pozostałe PODSTAWOWE akcesoria survivalowe absolutnie niezbędne na brukowanych szlakach tajlandzkiej dżungli, na które inni turyści wybierają się w japonkach, wyruszyliśmy. Daniel się nie zraża i za każdym razem taszczy ze soba to wszystko w nadziei na mały dramat :)
Z całego tego ekwipunku przydatnym okazał się jedynie nóż a la Rambo (oprócz tego Daniel miał ze sobą jeszcze 2 scyzoryki- najczęściej słuzą do obierania pomarańczy:), którym mój prywatny MacGuyver postanowił ściąć solidnych rozmiarów bambusa, by następnie przy użyciu swych niebywałych talentów rzemieślniczych wyczarować zeń rączkę do torby. Problem polegal na tym, że znajdowaliśmy się w parku narodowym i raczej nasza działalność nie wzbudziłaby zachwytu przechodzących od czasu do czasu ludzi. I w taki oto sposób zostałam etatową czujką.
Udaliśmy się szlakiem w kierunku wodospadów. Jednakże nazwa wodospady jest dla tych kilku strumyczków spływających po kamieniach zdecydowanie zbyt szumną. Wodospadów miało być siedem, ale po obejrzeniu pierwszych czterech postanowiliśmy zawrócić, szczególnie, że tajskie szlaki do najlepiej oznakowanych nie należą.
Po powrocie, kąpieli i wypoczynku postanowiliśmy udać się na zasłużony posiłek. Ze wszystkich miejscowych knajp jedna odznaczała się wyjątkowo: była zdecydowanie tańsza i co ciekawe pusta. Postanowiliśmy jednak zaryzykować. Nasze wejście wywołało ogólną panikę; chyba nie widzieli klienta od miesiąca. Zaraz po tym jak zamówiliśmy pan kelner pobiegł do domu obok szukać kucharza i gdy tego już przyprowadził, wsiadł na swój wysłużony motorek i w pośpiechu oddalił się, aby po chwili wrócić z dwoma ugotowanymi już woreczkami ryżu…